Nie wiem, kto to obejrzy — usłyszałam za sobą w kinie po zwiastunie "Domu dobrego". Okazuje się, że już grubo ponad pół miliona Polek i Polaków.
Też nie miałam ochoty na
„Dom dobry". Nie obejrzałam poprzedniego filmu
Wojciecha Smarzowskiego, drugiego „Wesela", nie miałam ochoty na festiwal brutalności, wyciąganie kolejnych polskich wad i grzechów, z których istnienia i wpływu na naszą rzeczywistość doskonale zdaję sobie sprawę.
Ale na „Dom dobry" poszłam. Podczas seansu panowała cisza. Kompletna cisza, która trwała na końcowych napisach, gdy widzowie wychodzili z sali.
Bywam w kinie, czy to służbowo, czy prywatnie, średnio raz w tygodniu i to się naprawdę nie zdarza.
Jestem za to Wojciechowi Smarzowskiemu wdzięczna. Opowieść o przemocy, która pojawia się w tytułowym dobrym domu, eleganckim mieszkaniu w centrum małego miasteczka, a potem w wygodnym domku z ogrodem na jego obrzeżach, wciągnęła mnie całkowicie. Bardzo ją przeżyłam. Choć nie powiem, by jako kobietę mnie zaskoczyła.
Wartość filmu Smarzowskiego polega na tym, jak odwzorowuje mechanizmy psychologiczne. Przemoc w „Domu dobrym" nie zaczyna się od ciosu w twarz. Film skonstruowany jest tak, że długo oglądamy po prostu historię obyczajową, o młodej dziewczynie, która poznała sympatycznego, nieco starszego mężczyznę i się zakochała. Ślub, dziecko, przeprowadzka. Dopiero z czasem wracamy do wydarzeń pokazanych na początku i dowiadujemy się, co Gośka wyparła, co zbagatelizowała, czym się nie przejęła. Ale też, jak została zgaslightowana. Jak uwierzyła, że to z nią jest coś nie tak, a nie z przemocowcem, który szukał kolejnej ofiary.
Więcej – film pokazuje, co dzieje się z Gośką, co dzieje się w jej głowie i jak jej historia może się skończyć w zależności od tego, czy udało się jej uciec, czy nie.
Prawda, która z niego bije, jest jego ogromną siłą. I na tę prawdę reagują widzowie.