Błyszczymy jak tombak. Złoto jest gdzie indziej
A więc otarł się o legendę. Nasz początkujący prezydent Karol Nawrocki. W jego kręgu można nawet usłyszeć: rzucił go na kolana. Zmusił do przyjazdu do Warszawy na naszych, polskich warunkach. Ot, tak trzeba było z Zełenskim, żeby sobie nie myślał. Bóg wie co. I na jaki temat. Wygrał zatem Nawrocki, czy przegrał? A może to remis? Nie. Nie ma żadnego remisu. Zełenskiego zna cały świat; jest polityczną supergwiazdą. Możliwe, że najważniejszym Ukraińcem w historii. Nie ma zresztą do kogo go porównać, bo w dziejach naszego sąsiada nie ma analogii. Nie tylko nie przegrał sprawy ukraińskiej, jak większość jego poprzedników z Chmielnickim na czele, ale postawił się jednej z najgroźniejszych armii świata. Wytrzymał presję. Na siebie, na rodzinę, na Kijów. Nie dał się zamordować i jest żyjącym i niezwykle dynamicznym synonimem siły, walki i determinacji swojego narodu. Oby nikt z naszym mężów stanu nie musiał mierzyć się z takimi wyzwaniami. Zełenskiego znają wszyscy. Prezydenci, premierzy, królowie. Bez wątpienia będzie miał miejsce w podręcznikach historii po tym, co już się wydarzyło. A tyle jeszcze przed nim. A nasz Karol? Rzekomo kolega Trumpa, ale bez większej wzajemności. Kto go zna? Kto o nim słyszał? Mógł zdobyć pierwszą gwiazdę na epoletach gdyby odważył się na wyjazd do Kijowa. Ale nie, wolał przeczołgać prawdziwego bohatera w Warszawie. W imię Polski oczywiście. Ach, ta Polska; więcej by dla niej zrobił, gdyby pojechał do Kijowa i tam rozmawiał z Zełenskim. Widzielibyśmy przynajmniej ludzką pokorę, obywatelską odwagę, szacunek dla historii; wszystko, czego oczekujemy od mężów stanu. Nic takiego się nie wydarzyło. Nawrocki otarł się o legendę w Warszawie. I wystarczy. Niech już tak zostanie. Znów błyszczymy jak tombak, podczas gdy złoto jest gdzie indziej. Czytajcie Rzeczpospolitą i rp.pl. Namawiam.