Trumpa aberracyjna sympatia dla ludobójców
Cały świat w szoku po spotkaniu Donalda Trumpa z Władimirem Putinem. Nie ma dziś innego newsa. Były szczere uściski słoni, uśmiechy, poklepywanie się po ramieniu i liczne dowody sympatii. Jeśli Trump sądził, że to tylko służący dobrej atmosferze teatr, to po raz kolejny przestrzelił. Bo po tym, jak obściskiwał się za pierwszej kadencji z Kim Dzong Unem po raz kolejny uwiarygodnił w oczach świata zbrodniarza. Zyskuje na tym tylko Putin; Trump traci i to podwójnie, bo niezależnie od porażki jaką poniósł (już dziś poleciały kolejne bomby na Ukrainę), historia zapamięta jego aberracyjną sympatię dla ludobójców.
Co do samych trzygodzinnych rozmów na Alasce i dwunastominutowej wspólnej konferencji warto zapamiętać kilka zwrotów i słów obu liderów. Oto więc rosyjski prezydent w konkluzji rozmów wspomniał o konieczności odbudowy równowagi bezpieczeństwa w Europie. To nic innego, jak powrót do dawnej strefy wpływów z czasów ZSRR. Jeszcze bardziej dramatycznie zabrzmiały jego słowa o tym, że wierzy, iż osiągnięte porozumienie nie będzie w Kijowie i stolicach europejskich przyjęte jako prowokacja. To jasny dowód tego, iż rozważane warunki zawieszenia broni, czy długotrwałego pokoju będą z perspektywy Kijowa i europejskich stolic nie do przyjęcia.
I ostatnia posępna uwaga Putina: „Mamy bardzo wiele ciekawych kierunków współpracy. Nasze partnerstwo ma ogromny potencjał”. Partnerstwo z Trumpem? Ameryką? Czy to nie zapowiedź odwrócenia sojuszy? Na tle Putina Trump posługiwał się głównie eufemizmami, jak „osiągnęliśmy znaczny postęp”, „czekamy na początek biznesu”. Podkreślił, że zawsze miał fantastyczne stosunki z Putinem i dlatego wierzy, że prezydent Rosji chce tego samego co on, czyli żeby już więcej nie ginęli ludzie. Trafił w punkt, Putin nie chce bezproduktywnej śmierci swoich żołnierzy; chce – ni mniej, ni więcej - Ukrainy i rozbrojenia środkowej Europy. Można mieć wrażenie, że amerykański prezydent przyjął to do wiadomości.
Tyle na Alasce, może warto jeszcze dodać, że w tej beczce trumpowego miodu trafiła się i łyżka dziegciu, atmosfera nie była jednak na tyle dobra, żeby panowie zjedli razem lunch. A może nie zjedli go z przyczyn czysto wizerunkowych? By dodatkowo nie rozgrzewać światowej opinii publicznej? Pewnie tak; każdy z nich miał własny catering w samolocie. O tym wszystkim piszemy na rp.pl i w Rzeczpospolitej. Bogusław Chrabota. Zapraszam.